Marcin, który pierwszy ukończył "EDK z Matką Bożą na 102" - trasę niebieską NMP Wspomożycielki Wrocławia napisał swoje świadectwo. Zachęcam do przeczytania.
Tak pokrótce mogę opisać swój udział w pierwszej EDK na 102 km z Matką Bożą wokół Wrocławia, która miała miejsce w nocy z 7 na 8 kwietnia 2017 roku. "Wyprawa" ta rzeczywiście była dla mnie prawdziwą i osobistą drogą krzyżową. Była pełna bólu, odważnych decyzji, by iść dalej, mimo, że mam dużo ruchu i brałem udział w licznych marszach i wędrówkach. Jednak przerwa zimowa dała o sobie znać poprzez spadek formy. Ta słaba kondycja ujawniła się już na EDK poprzedniego tygodnia (tj. czyli w nocy z 31 marca na 1 kwietnia) z Wrocławia na Ślężę.Trasa liczyła 78 km. Za sprawą kilku czynników, między innymi zmęczenia po dwudniowej,stojącej pracy fizycznej, wspomnianej już osłabionej kondycji, niestety nie dotarłem do końca. Pokonałem wtedy 50 km i skorzystałem z transportu publicznego, by powrócić do Wrocławia"pokonanym" przez własne ciało. Była to moja pierwsza "porażka", biorąc pod uwagę udział we wszelakiego rodzaju różnych EDK, marszach, rajdach, itp. Sytuacja ta znacząco wpłynęła na moją pychę. Oliwy do ognia dodał fakt, że mężczyzna, który towarzyszył mi w drodze, był ode mnie dużo starszy i tego wieczora jego kondycja była na znacznie wyższym poziomie. Bardzo źle poczułem się, gdy zmuszony zostałem do wcześniejszego zakończenia marszu. Nie tego się spodziewałem i nie tego oczekiwałem. Wydawało mi się, że spokojnie dam radę dojść, mimo zmęczenia. Przecież już nie raz szedłem niekoniecznie wypoczęty i dochodziłem do końca. Przed wyruszeniem nie dopuszczałem nawet innej opcji. Dlatego poczułem srogi policzek wymierzony mi przez swoje słabości, kondycję, zwykłą fizyczność i wiele innych czynników zewnętrznych. Te ostatnie działały na mnie w sposób łagodzący swoją złość na samego siebie. Wiedziałem jednak, że niesłusznie złoszczę się na siebie. Jednak takie były moje emocje i one informowały mnie o czymś.Zdawałem sobie sprawę z tego, że muszę wybaczyć sobie i jednocześnie przyzwolić na słabości. To taka oznaka miłości do samego siebie. Przekonałem się, że nie mogę wymagać od innych, ale zwłaszcza od siebie, wysiłku i wyrzeczeń ponad swoje możliwości. Nie na tym polega miłość do siebie a tym samym do Boga.
Porażka ta poskutkowała licznymi obawami i chęcią rezygnacji, pod pretekstem złej pogody,przed wzięciem udziału w EDK na 102 km. Fakt. Pogoda według mnie do najlepszych nie należała.Ale też nie była najgorsza. Jednak tak na prawdę odpychał i zniechęcał mnie paniczny lęk przed powtórzeniem sytuacji sprzed tygodnia. To był ogromny lęk przed kolejną, możliwą drugą już porażką w tak krótkim czasie. Co będzie jeśli nie dam rady? Jeśli nie dojdę? Strach przed kompromitacją, upokorzeniem. Co powiedzą o mnie inni. Wszyscy przyzwyczaili się do moich"sukcesów rajdowych" i nie oczekiwali innego wyniku, co dało efekt przewidywalności. Zdarzenie sprzed tygodnia po raz pierwszy zachwiało tą przewidywalnością. Przyznałem się wszystkim z którymi miałem kontakt do "porażki". To taka nauka i lekcja godzenia się z niepowodzeniem. Nikt wtedy nie patrzył na mnie krzywo, jak się tego spodziewałem. Spotkałem się wręcz z "podziwem"za przejście 50 km. Bo to było tylko i aż 50 km. To akurat był mój problem, że nie potrafiłem dostrzec "sukcesów".
Pełen obaw wyruszyłem na swoją indywidualną, samotną EDK aż na 102 km. Miałem ważną intencję. Chciałem dotrzeć z nią do końca.
Do tej pory już dwukrotnie pokonałem dystans wynoszący około 100 km. Jednak było to w trakcie sezonu, gdzie byłem już w pełni sił. Tutaj, po zimie jeszcze nie powróciłem do formy i kondycji. Obaw było wiele i nawet przed wyjściem układałem plan awaryjny. Tak, brak było mi wiary. Już od początku trasy "przygotowałem" sobie możliwe miejsca, z których łatwo mógłbym wrócić do domu. Rzeczywiście to poskutkowało szybkim osłabieniem i bolącymi nogami. Już po około 20 km dopadło mnie zmęczenie i ból nóg, co rzadko zdarza mi się po przejściu, jak na mnie,tak krótkiego dystansu. Zawsze jednak mówiłem sobie, że dojdę tylko do następnej stacji. I tak robiłem za każdym razem. Po dojściu do stacji nie dawałem sobie długiego czasu na odpoczynek i możliwość do myślenia o zmęczeniu, by poniekąd zautomatyzować swoje ruchy i zbyt dużo nie myśleć. Taktyka ta działała z dobrym skutkiem aż do końca trasy. Nie myślałem o tym, że zostało mi do końca jeszcze np. 40 km, lecz skupiałem się na 3-4 km pozostałych do najbliższej stacji.Przyjąłem taktykę małych kroczków. Inaczej nie byłbym w stanie przejść tej trasy.
Oczywiście taktyka ta nie zawsze skutkowała w stu procentach. Tak było na sześćdziesiątym kilometrze. Było po godzinie 6 rano. Po całonocnym marszu pojawił się pierwszy, poważny kryzys.Innych, drobnych miałem wcześniej bardzo wiele. Zbliżałem się do stacji VIII przy kościele NMP Królowej Polski przy ulicy Karmelkowej. Jednak zanim tam dotarłem, wychodząc z parku Klecińskiego zauważyłem pętlę tramwajową, na której stał tramwaj jadący prawie pod mój dom.Usiadłem na przystanku. Zaczęła się w tym momencie moja walka o dalszy los EDK. Pokusa, by wsiąść i mieć to już z głowy, była wielka. Słyszałem dwa głosy. Jeden mówił, abym się poddał i pojechał do domu. Przecież zasłużyłem na odpoczynek. Przeszedłem bardzo dużą odległość,większą niż w zeszły tydzień. Ale był też drugi głos. Mówił mi abym doszedł choć do kościoła.Pomyślałem, że właśnie tak zrobię i najwyżej wtedy wrócę na tramwaj. Po około 30 minutach odpoczynku ruszyłem powoli w kierunku kościoła. Tam pomodliłem się i chyba dostałem odrobinę sił od Boga. Zdecydowałem się ruszyć dalej ku kolejnej, IX stacji przy kościele Narodzenia NMP w Smolcu oddalonej o 9 km. Nie wiem sam jak to się stało, że zdecydowałem się kontynuować drogę.Szykowało się około dwie godziny marszu, jednak odległość tą pokonałem znacznie dłużej niż zwykle. Szedłem bardzo powoli. Często robiłem przerwy. Momentami żałowałem dalszej wędrówki. Stwierdziłem, że w Smolcu skorzystam z połączenia kolejowego. Było to bowiem dobre miejsce na powrót. Z kolejnych stacji EDK dojazd był już znacznie gorszy. Więc kiedy, jak nie w Smolcu. Do Leśnicy, kolejnego dobrego węzła było ze Smolca 13 km. Sytuacja powtórzyła się. Do kościoła "dotoczyłem" się ostatkiem sił. Od razu wszedłem do kościoła i pomodliłem się. Potem posiliłem się i już chyba automatycznie ruszyłem dalej. Tym razem nie toczyłem bitew z samym sobą. Była to już tak duża odległość, że szkoda było rezygnować. Czułem, że nie korzystam z własnych sił. Miałem wsparcie. Inaczej zrezygnowałbym najchętniej na Klecinie we Wrocławiu.Część mnie została tam na przystanku, a część poszła dalej.
Moja prędkość była równa prędkości spacerującego emeryta. Mimo wszystko szedłem dalej,choć nie czułem się dobrze, idąc z tak wolną prędkością. Przyzwyczaiłem się bowiem do szybkiego pokonywania dystansów. Mniej więcej co dwa kilometry robiłem przerwy korzystając z każdej napotkanej ławki. Aż w końcu, zaliczając spadek poziomu cukru, doszedłem do Gałowa. Muszę tu wspomnieć o mojej chorobie, jaką jest cukrzyca. Jest to dodatkowe utrudnienie, gdyż duży wysiłek wpływa na obniżanie się poziomu cukru. Jego niski stan zagraża mojemu bezpieczeństwu. Aby nie doprowadzić siebie do niebezpiecznych sytuacji, muszę w takich sytuacjach dokonywać częstego pomiaru cukru. Mimo wielkiego wysiłku nie mogę zapomnieć o profilaktyce. Z resztą, spadający cukier nie da o sobie zapomnieć. Mimo tej choroby, decyduje się na udział w takich rajdach. Mój organizm przyzwyczaił się do ogromnego wysiłku i przy dobrej kontroli, odpowiednim dostarczeniu węglowodanów, takie rajdy nie zagrażają mojemu zdrowiu.
Ze stacji X ruszyłem do stacji XI znajdującej się w Leśnicy. Było to miejsce z możliwością ewentualnego powrotu. Stacja XI była na 82 kilometrze. Tak blisko a tak daleko zarazem.Odległość tą potraktowałem trochę ambicjonalnie. Szkoda było mi rezygnować na 20 kilometrów przed końcem. Jednocześnie wszystko mówiło mi, abym natychmiast wracał. Po prostu nie chciało mi się iść dalej. Szedłem na "autopilocie". Z resztą było tak już od około 58 kilometra. Sam nie wiem jak to się działo, że dalej szedłem. Psychicznie pomagał fakt, że byłem już we Wrocławiu.Mogłem poczuć się mentalnie bliżej domu.
Do kolejnej, XII stacji szedłem powolutku. Nie spieszyło mi się. Nie byłem w stanie iść szybko. Co około 500-800 metrów przysiadałem. Czasem kładłem się na napotkanych przystankach. Nie spałem. Po prostu podnosiłem nogi do góry i masowałem je. Bolały mnie one tak bardzo, że nie byłem w stanie pokonywać dłuższych odcinków. Znowu działała zasada małych kroczków. Odległość dwudziestu kilometrów przerażała mnie i odpychała. Stwierdziłem, że wiele swoich "taktyk" podczas marszu można przełożyć na życie duchowe. Chociażby jeśli chodzi o modlitwę, z którą często mam problem. Gdy pomyślę sobie, że mam się modlić codziennie do końca życia, ogarnia mnie niechęć i lenistwo. Jednak gdy skupię się tylko na aktualnym dniu, od razu jest mi lepiej się modlić. Takich przykładów jest więcej, ale to miejsce na świadectwo z EDK.
Cała trasa od wkroczenia do Wrocławia przebiegła w bólu, cierpieniu i ciągłych postojach.Cóż. Przecież to droga krzyżowa. Powoli dochodziłem do mety. Gdy byłem coraz bliżej, miałem w sobie coraz więcej radości. Zmęczenie nie ustępowało. Pojawiała się jednak siła duchowa. Gdy pozostało około dwóch kilometrów, ogarniało mnie wzruszenie. Małe łezki cisnęły się do oczu. To u mnie rzadkość. Nie jest łatwo mi się wzruszyć. Przez Stare Miasto przechodziłem niczym jak na skrzydłach. Nie potrafię opisać swoich uczuć, gdy w pewnym momencie przechodząc przez rynek,z trasy zobaczyłem przez chwilę, na wprost swój cel. Trasa jednak kawałek okrąża, nie prowadzi najkrótszą drogą. To taki mały przedsmak. Po około dziesięciu minutach doszedłem do Kościoła Najświętszego Imienia Jezus, czyli końca EDK. Czułem się z tym bardzo dobrze. Trasę pokonałem prawie po dwudziestu trzech godzinach. Wykończony, na chwilę wszedłem do kościoła, by złożyć dziękczynienie Bogu. Potem udałem się szybko do domu na odpoczynek.
Przechodząc przez liczne kryzysy już po dwudziestym kilometrze, nie sądziłem, że uda mi się dotrzeć. Doświadczyłem wielkiej łaski ukończenia drogi krzyżowej. Nie wiem czemu udało mi się dotrzeć, skoro tydzień wcześniej zostałem "pokonany" na krótszej trasie. W wyniku zmęczenia,moje myśli nie zawsze były przy Bogu. Generalnie od dawna mam problem ze skupieniem się podczas modlitwy. I tym razem było podobnie. Rozpraszało mnie wiele rzeczy. Czasem sam świadomie się rozpraszałem, za co żałuję. Wydaje mi się, że mogłem pełniej wykorzystać tą EDK.Ale dziękuję jednak za to, co doświadczyłem. Zawsze może być lepiej, lecz tym razem było tak anie inaczej. Dziękuję za każdą chwilę, w której zbliżałem się do Boga. Oddaje też te momenty, w których było mi dalej do Stwórcy.
Mimo wszelkich moich niedoskonałości w relacjach, wydaje mi się, że droga ta miała swój celi sens. Jednym z celów była intencja uzdrowienia mojej relacji rodzinnej. Swój wysiłek ofiarowałem za moją mamę i tatę, do których w wyniku różnych złych wydarzeń, nabyłem wiele złości i pretensji. Potrzebuję uzdrowienia i uleczenia z ciążącej na mnie strasznej przeszłości. EDK poniekąd zadziałała. Moja mama na dwa dni przed świętami, po półtoramiesięcznym zerwaniu kontaktu przeze mnie, przełamała "lody" i zadzwoniła do mnie. Zostałem zaproszony na święta.Wahałem się czy przyjąć zaproszenie. Jednak pojechałem. Wyjazd może nie należał do najlepszych, ale przed powrotem do Wrocławia, pojednaliśmy się. Co prawda do całkowitego uzdrowienia jeszcze daleko, ale wszystko da się osiągnąć małymi kroczkami. Podobnie jak moje zmagania podczas EDK.
Marcin
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz